
że się na palcach obu rąk ledwo zmieszczą - została „komunistką”. Nie znałam jej jak się urodziła. Jak zaliczała pierwsze kroki i pierwsze upadki na tyłek wypchany pieluchami. Nie karmiłam jej piersią, nie koiłam łez i bólu pierwszych ząbków. Poznałam ją, kiedy przyszła do mnie - trzymając za rękę tatę - na zajęcia rysunku. Miała wtedy sześć lat. Dzielnie smarowała kredkami. Znad kartki podnosząc te ciekawskie, niebieskie tęczówki w moją stronę – hipnotyzowała. Lepiła z masy solnej serduszka. Kopię słoneczników Van Gogh'a namalowała tak pięknie, że oczu nie można było oderwać, i nikt nie wierzył, że to obraz dziecka… Mięta zamieniła się zupełnie naturalnie w napełniony uczuć gorącym powietrzem balon. Unosił nas obie w chmury. Mieszkałyśmy na tym samym osiedlu. Na zajęcia szłyśmy razem. Wracałyśmy razem. Na spacery chodziłyśmy i po zakupy. Jadałyśmy wspólne obiady, które gotowała jej Mama (przepyszne). Robiłyśmy szarlotkę. Malowałyśmy razem.